"Szpital psychiatryczny oczami pacjenta" [9]
9. Śniadanie.
Lekarka wraz z pielęgniarkami dokończyły obchód, pytając pozostałe kilka osób wiąż o to samo. „A jak pani (tutaj padało imię) się dziś czuje?” „Lepiej?” „Czy widzi pani różnicę, bo zmieniłyśmy leki?” „Nie może pani wyjść na trening, już o tym rozmawiałyśmy” – zdania docierały do mnie jakby z oddali, jakbym była tam obecna tylko ciałem.
Kiedy już wszystkie z kobiet siedzące na stołówce zostały poddane ostrzałowi pytań wraz z towarzyszącym temu przenikliwym wzrokiem personelu, jakby chciały dać nam do zrozumienia, że nic przed nimi się nie ukryje, przeszły dalej w głąb oddziału. Nie wiem po co, w każdym razie zniknęły z pola widzenia mojego wzroku. A na stołówce powstało poruszenie.
Pacjentki rozmawiały ze sobą, uśmiechały się, zaczęły wstawać. Siedziałam bardzo zdezorientowana. Czułam się jeszcze bardziej przytłoczona tą sytuacją, niż tym co działo się przed momentem. Miałam ochotę po prostu wyjść nie czekając na śniadanie. Ale nie jadłam od ponad 20h, a moje wcześniejsze dni to również tylko wmuszenie w siebie małego jogurtu- byleby tylko jakoś przeżyć.
Wiedziałam, że potrzebuję posiłku. Zdawałam sobie sprawę z tego, że jeżeli wyjdę, zostanie to zauważone przez personel… Nie miałam najmniejszej ochoty ani sił tłumaczyć się dlaczego nie jem, więc po prostu postanowiłam „popłynąć z prądem”. Po prostu tak było łatwiej… Zrobić to co inne pacjentki, tak jak wymagane jest to na oddziale. Wziąć to co przygotowano do jedzenia i po prostu wykonać ogromną pracę zmuszając się do pogryzienia i przełknięcia kolejnych porcji.
Byłam „nowa”, nie wiedziałam co mam robić. Pani, około 50-siątki, w krótkich włosach, na których widać było pojawiającą się siwiznę, w okularach o dość grubych ciemnych oprawkach, ubrana w spodnie bojówki oraz męskiego kroju sweter, z którą siedziałam przy stoliku, podpowiedziała mi, abym podeszła i wzięła sobie sztućce. Płynęłam z prądem dalej i naśladując inne osoby podeszłam do wózka na którym stały plastikowe kubki koloru różowego, plastikowe głębokie talerze w kolorach pomarańczowym i zielonym oraz również plastikowe dzbanki. Poczułam się jak w przedszkolu!
Przy wózku był tłok, każda chciała zabrać „swój zestaw narzędzi śniadaniowych”. Moje przytłoczenie sytuacją rosło nadal. Ale nie miałam sił stawiać sprzeciwu. Gdy wzięłam kubek, jedna z osób zadała mi pytanie: „Z cukrem czy bez?”. W pierwszej chwili nie wiedziałam o co chodzi. Wyrwana z letargu i wyobcowania, otrząsnęłam się. Spojrzałam na trzymany w jej ręku plastikowy dzbanek koloru białego w którym była jakaś brązowa ciecz. Łącząc fakty ostatnimi szarymi komórkami, jakie jeszcze pracowały w mojej głowie, zrozumiałam, że to herbata, a pytanie odnosiło się właśnie do tego. Odpowiedziałam, bez większych emocji i krótko: „Bez”.
Zaopatrzona w kubek z herbatą bez cukru, plastikowy zielony głęboki talerz oraz widelec i dużą łyżkę (które jako jedyne były metalowe) wróciłam na miejsce. Siedziałam po raz kolejny bezmyślnie wpatrzona w stolik. Moje myśli wybiegały już do momentu jedzenia. „Jak ja w siebie to śniadanie wmuszę?” – zastanawiałam się zrezygnowana.
Na stołówce wciąż trwało zamieszanie. Większość pacjentek co prawda zajęło już swoje miejsca, ale tym razem kilka osób chodziło z wazą i nalewało coś do dużych talerzy. Jeszcze zanim dotarli do mojego stolika, zauważyłam, że to zupa mleczna. W tamtym momencie, zrobiło mi się trochę lżej. Bardzo lubię mleko i wszelkiego rodzaju mleczne rzeczy. Stwierdziłam, że taką kaszkę, jestem w stanie umiejętnie przemycić do mojego żołądka, bez bardzo dużych trudności.
Kiedy jednak siedziałam już przed talerzem na który nalana została mi biała zupa… Kiedy wzięłam do ręki łyżkę i zanurzyłam ją w celu nabrania pierwszej porcji jaką miałam wziąć do ust… zrobiło mi się niedobrze. Nie jadłam tak długo, że nie chciało mi się jeść. Nie miałam apetytu… To było okropne uczucie!
Z rozwagą i akceptacją sytuacji… z miłością do siebie… powoli… łyżka za łyżką, przełykałam kolejne małe porcje jedzenia…
Gdy skończyłam swoją walkę o to by nic nie zostało, rozejrzałam się po stołówce. Idąc dalej z prądem i małpując inne osoby, podeszłam do stojącego wciąż w tym samym miejscu wózka i odstawiłam talerz na gromadkę już stojących brudnych talerzy oraz wrzuciłam łyżkę do miski przeznaczonej na brudne sztućce
.
Następnie stanęłam w kolejce do okienka, gdzie wydawane były dalej porcje. „No nie!” – pomyślałam zrezygnowana - „Czy nie wystarczy mi tylko zupa??”. Bezsilnie, nie chcąc w żaden sposób dokładać sobie wysiłku, wzięłam płaski talerz na którym były dwie kromki chleba, dwa plasterki wędliny i kostka masła.
Wróciłam do stolika. Popatrzyłam na leżący obok widelec, potem na zawartość talerza… potem znów na widelec… I tak kilka razy. Aż zobaczyłam jak moja towarzyszka niedoli siedząca obok odwraca widelec i rączką rozsmarowuje masło. Było to dla mnie co najmniej dziwne. Zrobiłam więc po swojemu. Bardzo niedokładnie i z niemałą trudnością, zrobiłam kanapki i stanęłam przed kolejnym ogromnym wyzwaniem!
Zrozumiałam, że czeka mnie kolejna bitwa! I to trudniejsza! Ponownie, powoli, skupiając się na każdym moim ruchu, próbowałam oszukiwać samą siebie. Czułam jak kęsy przechodzą przez moje gardło, przełyk i lądują w żołądku. Rzecz normalna, codzienna, jaką inni wykonują bez namysłu… dla mnie była polem walki!
„Uff… udało się! Mogę stąd odejść.” – pomyślałam odnosząc talerz. I z niemałą ulgą skierowałam się w stronę mojego łóżka, gdzie (miałam nadzieję) czekała na mnie moja poduszka – maskotka panda…
Następny wpis: "Szpital psychiatryczny oczami pacjenta" [10]. Kolejka po leki.
Poprzedni wpis: "Szpital psychiatryczny oczami pacjenta" [8]: Obchód c.d.
Wszystkie wpisy: "Szpital psychiatryczny oczami pacjenta"