"Szpital psychiatryczny oczami pacjenta" [3]
3. Przeszukanie
Niewiele się zastanawiając, po prostu szłam za pielęgniarką trzymając swój ekwipunek. Granatowy plecak na plecach, niebieska torba w ręku. A w białej reklamówce moja poduszka –misiek, głowa Pandy.
Otrzymałam ją od mojej kuzynki rok wcześniej. Była piękna, biała… i wiem, że dana prawdziwie od serca. Ja po prostu to czułam. Do tamtego momentu wszystkie moje misie lądowały na półce, żeby tylko ich nie pobrudzić. Gdy wyjęłam z pudełka Grację (tak dałam jej na imię wiedząc jak ogromną łaską może dla mnie być) postanowiłam, że ona będzie ze mną i dla mnie. Był to pierwszy miś z którym zdecydowałam się spać przytulona. Nigdy w dzieciństwie tego nie doświadczyłam. Dawała mi bezpieczeństwo i lubiłam się w nią wtulać. Traktowałam ją jak tarczę obronną przed światem. Dlatego właśnie, nie wyobrażałam sobie, abym mogła pójść do szpitala bez niej.
Było ciemno i cicho. Nie słyszałam nikogo, albo nie pamiętam żebym cokolwiek słyszała. Niewiele też pamiętam z tego jak wyglądał oddział, bo nie zwracałam na to uwagi. Bodźce docierały do mnie z ogromnym opóźnieniem. Wiem, że w głębi bardzo cieszyłam się z tego, że mój pierwszy kontakt ze szpitalem jest w nocy. Cieszyłam się, że nikt na mnie nie patrzy.
Było już dobrze po godzinie 22:00, kiedy dotarłyśmy do małego pomieszczenia w którym siedziała druga pielęgniarka. Uśmiechnęła się do mnie lekko na powitanie. Czułam, że obie chcą mi pomóc. Od początku odnosiły się do mnie z szacunkiem. Mnie jednak tam było już mniej przyjemnie – bo było jasno. Było wszystko widać. Było widać mnie i moją nędzę… mój ból… Ból depresji, cierpienie życia, zmęczoną twarz, smutne oczy i ciało, które było osłabione.
Miłe panie, które wtedy miały dyżur, zapytały czy mam piżamy i poprosiły, abym się przebrała. Ledwo stałam na nogach więc ta czynność nie należała do najprostszych. Ale po chwili siedziałam już obok nich na zwykłym drewnianym krześle (albo plastikowym? Nie pamiętam… ), które stało obok białego biurka, ubrana w niebieskie piżamy. Nałożyłam na to szary zwykły szlafrok, który kupiłam dokładnie w tym samym dniu. Usiadłam i czekałam na dalsze instrukcje.
Zanim przyjechałam do szpitala, przejrzałam internet i zapytałam "wujka Google" o radę jak się przygotować. Dlatego, kiedy padały pytania czy mam ze sobą na przykład jakieś ostre narzędzia, maszynki do golenia, szklankę, kable, leki – odpowiadałam, że nie. Starałam się zostawić w domu wszystko co mogłoby stać się „niebezpieczne”, a i tak okazało się, że musiały zabrać mi sznurek od szlafroka, czy pasek od spodni, bo akurat to przeoczyłam.
Trudno jest ogarnąć jak wiele jest rzeczy które mogą stać się zagrożeniem. Używamy tak wielu przedmiotów na co dzień, a dopiero będąc w szpitalu zorientowałam się, że zwykłe sznurówki, kabel od ładowarki, widelec czy nóż, a nawet długopis może być powodem wyrządzenia sobie ogromnej krzywdy.
Tak naprawdę prawie nic nie jest w stanie powstrzymać człowieka przed samobójstwem… Tylko on sam decyduje czy chce to uczynić czy nie…
Pamiętam, że specjalnie przed wyjazdem wyciągałam sznurek z mojej bluzy sportowej. I że razem z Justyną jeździłyśmy szukać jakichś sportowych butów zakładanych na nogi bez sznurówek. Bo przecież wszystko, może okazać się potencjalnym zagrożeniem, a fajnie, żebym miała w co się ubrać i w czym chodzić w szpitalu. W końcu miałam tam spędzić nie dzień, czy dwa. Nie wiedziałam tylko wtedy jeszcze ile tam tak naprawdę będę…
Siedząc w tym małym pokoju zabiegowym, (gdzie była leżanka, aparat do EKG, półki z lekami, oraz tablica z numerami sal i nazwiskami pacjentów), marzyłam o tym, żeby jak najszybciej się położyć. Mówiąc szczerze, myślałam, że przeszukanie będzie dokładniejsze. Myślałam, że przejrzą mój plecak i torbę dokładniej. A tak naprawdę skończyło się na pytaniach. I wystarczyło moje zapewnienie, że nic niebezpiecznego nie mam.
Wiedząc wcześniej, że kabel od ładowarki, może być również niebezpiecznym narzędziem, kupiłam sobie nowy- krótki. Liczyłam, że telefon nie zostanie mi zabrany. Jednak zasady były inne.
Pielęgniarki, na torbie nakleiły plaster tkaninowy na którym napisały czarnym markerem moje imię i nazwisko. To samo na telefonie, oraz ładowarce. Nie bardzo do dziś wiem dlaczego, ale torba z ubraniami poszła do depozytu. Przez kolejne kilka dni mogłam chodzić przez cały dzień tylko w piżamie i szlafroku. (Jakiś rodzaj rozpoznania nowych osób na oddziale??? Możliwość obserwacji??? Jeszcze tego nie rozszyfrowałam.)
Mój telefon natomiast i ładowarka, trafił za to do pokoju pielęgniarek. Nie zdążyłam… nie miałam głowy, żeby nawet napisać sms-a do mojej znajomej. A wiem, że czekała na informacje. Nie wspominając o rodzicach, z którymi o sytuacji w izbie przyjęć rozmawiała Justyna. Ja nie potrafiłam… Nie miałam sił…
Został mi więc przy sobie tylko podręczny plecak, w którym miałam jakąś książkę i brewiarz (nie wiem po co! I tak nie byłam w stanie wtedy czytać, czy się modlić… bardzo optymistycznie podeszłam do tematu), mały ręcznik, plastikowy kubek, zeszyt i długopis, kosmetyczka, chusteczki i kilka drobiazgów...
Dostałam swoją dawkę leku – tabletkę, którą miałam włożyć pod język i poczekać aż się rozpuści. W smaku to zdecydowanie nie był tort czekoladowo-wiśniowy. Skrzywiłam się więc trochę. Wiadomo, że łatwiej byłoby połknąć, ale niestety, nie można mieć wszystkiego. Nie bardzo wiedziałam co otrzymałam, ale byłam w szpitalu i liczyło się tylko to, że nie muszę myśleć o tym by wstać kolejnego dnia i próbować jakoś żyć. Myślałam, że tam w końcu przestanę cierpieć… Jak się później okazało, nie było to wcale takie łatwe…
Kiedy tabletka się rozpuściła, na prośbę jednej z pielęgniarek otworzyłam usta i pokazałam język, aby upewniły się, że rzeczywiście przyjęłam lek. Zostałam jeszcze poinformowana, że jutro z rana pobierana zostanie mi krew. Oraz otrzymałam również próbówkę na mocz, z prośbą by odnieść ją wypełnioną wcześnie po przebudzeniu.
Po całej „ceremonii otwarcia i przywitania”, która trwała około pół godziny zaprowadzono mnie na korytarz, gdzie rozstawiono dla mnie łóżko polowe. To tam spędziłam swoją pierwszą w życiu noc w szpitalu psychiatrycznym. Na korytarzu!!!
Wtedy nie bardzo mi to przeszkadzało… Cieszyłam się po prostu, że nie zostałam odesłana do domu…
Przez chwilę przeleciała mi jeszcze przez głowę myśl, aby poprosić o coś do jedzenia, bo nie miałam nic w ustach od rana. Ale szybko zrezygnowałam. Wiedziałam, że z podenerwowania i tak nic bym nie zjadła, więc realizacja pomysłu była bezcelowa.
Położyłam się więc bardzo zmęczona i wykończona… Prześcieradło było tak małe, że zsuwało się z łóżka, które skrzypiało prawie przy każdym moim ruchu. Obok mnie na korytarzu wzdłuż ściany stały jeszcze dwie inne leżanki, które również były zajęte. Wszyscy spali. Było około godziny 23...
Mimo wszystko, położyłam się, odetchnęłam głęboko, przytuliłam Gracje mocno i przykrywałam się po samą szyję, kołdrą powleczoną w białą poszewkę. Jednak przez emocje całego dnia i wszystkie wydarzenia, pomimo zmęczenia nie chciało mi się spać… Nie potrafiłam jeszcze przez długą chwilę zasnąć…
Ciąg dalszy: "Szpital psychiatryczny oczami pacjenta" [4] - Gdzie jest ten sen?
Poprzedni wpis: "Szpital psychiatryczny oczami pacjenta" [2] - Siła przyjaźni
Wszystkie wpisy: "Szpital psychiatryczny oczami pacjenta"