"Szpital psychiatryczny oczami pacjenta" [2]
2. Siła przyjaźni.
Trzymając w ręku niebieską torbę podróżną wypełnioną najpotrzebniejszymi rzeczami, dzięki którym miałam przetrwać w „psychiatryku”… Mając na ramieniu przewieszony granatowy plecak, z którym prawie nigdy w czasie wyjazdów się nie rozstaje… Stałam na schodach prowadzących w górę do świata, którego kompletnie nie znałam. Kilka schodków, które dzieliły mnie od drzwi do „wariatkowa” – jak wtedy myślałam.
Czułam się jednak tak wykończona, i psychicznie i fizycznie, że było mi już wszystko jedno. „Niech się dzieje co ma dziać” – myślałam – „ja już nie mam sił walczyć”. Szczerze mówiąc, nawet myślenie przychodziło mi z dużą trudnością. Może właśnie dlatego, nie byłam w stanie zbytnio przejmować się tym, że Justyna przyjechała do mnie do Warszawy zmęczona po pracy… Zrobiła 200km… Przesiedziała ze mną w poczekalni 5h…
Właśnie… poczekalnia! Izba przyjęć w szpitalu psychiatrycznym… Właściwie to była to izba przyjęć do szpitala na oddziały neurologiczne i na oddziały psychiatryczne. Niedaleko pada jabłko od jabłoni… Nie wiem czy to porównanie pasuje idealnie. Może kontekst jest odrobinę inny. Ale sam przyznaj, że problemy neurologiczne są bardzo powiązane z psychiką. Jakby nie patrzeć „myślimy głową” (a przynajmniej większość z nas).
Trudno jest opisywać moje wrażenia, kiedy mój odbiór bodźców był bardzo słaby. Czułam się wtedy… no właśnie i tu pojawia się problem.. Ja nie czułam. Ja za bardzo nawet nie myślałam. Ja nie żyłam, tylko istniałam.
Zastanawiam się do czego mogłabym spróbować porównać stan w jakim wtedy się znajdowałam, ale nic nie przychodzi mi do głowy. Chyba tylko osoby, które chorują na depresję wiedzą co to oznacza. Pojawia się moment, kiedy nie chce się już nawet oddychać, bo życie po prostu boli.
Pewnie właśnie dlatego mój odbiór ludzi- pacjentów, oczekujących przede mną w kolejce, był inny niż mojej przyjaciółki. Tak naprawdę dopiero teraz uświadamiam sobie, że w takiej poczekalni, patrząc na te wszystkie „lżejsze” i „trudniejsze” przypadki to osobę bliską chorego kosztuje więcej. My – jako pacjenci nieraz bardzo cierpimy, to prawda. Ale to ta osoba obok nas, nie tylko musi patrzeć w nasze smutne bez wyrazu spojrzenie… słuchać jak bardzo mamy ochotę zniknąć – po prostu się zabić… no i też (jeśli do tego dojdzie) patrzeć na innych chorych… Tak jak przesiedziała ze mną Justyna.
Znamy się kilka ładnych lat. Często trudno jej usiedzieć w miejscu. Nie wiem jak ona to zrobiła, że tyle tam ze mną wytrzymała. Ale wiem też, że była mi w tamtym momencie bardzo potrzebna. Zachowywałam się wtedy egoistycznie, ale nie miałam siły nawet się tym zajmować. Moje pokłady energii, których było tak niewiele, kierowałam tylko w stronę tego, żeby jakoś przeżyć kolejne godziny. Ból był nie do zniesienia… Momentami czułam jakby ktoś rozrywał mi klatkę piersiową, jakby była tam tykająca bomba!
A inni pacjenci??? Byłam trochę zaskoczona, że większość osób wyglądała zupełnie normalnie! Bo jak to? Przecież to powinni być wariaci z horrorów! A tutaj każdy miał dwie ręce, nogi, nawet głowę… Były osoby, które podobnie jak ja po prostu były wyautowane z życia. Siedziały i patrzyły tępo w ścianę.
Były też osoby, które z pozoru wyglądały normalnie, rozmawiały, uśmiechały się… a później pod wpływem jakiegoś impulsu, niestety potrzebne było łóżko z pasami, aby im pomóc, bo stawały się groźne dla otoczenia. To było przerażające!
Pamiętam pewną rodzinę – syn w wieku może 20-kilku lat, mama i tata. Siedzieli z nami w poczekalni około 2h. Rozmawiali normalnie, ale było widać, że coś nie pasuje. Jak się okazało, ten młody chłopak nie do końca wiedział co się z nim dzieje. W głowie wiąż mam jego krzyk. Widzę obraz jego matki, która wybiegła i płakała tak bardzo, że potrzebne były i dla niej środki uspokajające. To jest naprawdę ludzka tragedia...
Był też inny pacjent. Około 25letni chłopak, który przyjechał razem z mamą. Zachowywał się jakby tam był od zawsze. Jakby od zawsze znał ten temat. Czuł się tam tak swobodnie, prawie jakby był u siebie. Podszedł do nas i zaczął zagadywać. Dla mnie wtedy wyglądał normalnie. Zupełnie nie powiedziałabym, że jest na coś chory. Opowiadał o swoim życiu, synu, żonie. O tym, że był sławnym kucharzem w Anglii, ale przez chorobę musiał zrezygnować. Że ma ataki agresji, że leczy się na kilka chorób. I że lekarze długo nie potrafili trafnie postawić diagnozy.
Dla mnie wtedy wyglądał wiarygodnie. Nie zastanawiałam się czy mówi prawdę czy nie. Po pierwsze nie miałam na to ochoty, a po drugie z natury jestem bardzo ufną osobą. Dopiero po kilku tygodniach w przypadkowej rozmowie z przyjaciółką usłyszałam jej odbiór tego chłopaka i słowa, że chyba musiał trochę zmyślać, bo to co mówił, nie bardzo łączyło się w całość. Dopiero wtedy zapaliła mi się czerwona lampka i zrozumiałam, że może faktycznie to był niestety jeden z objawów choroby. Przypomniałam sobie wtedy również słowa jego mamy, która do osoby obok powiedziała: „znów zaczyna mu się atak”.
(Tak to bywa z chorobami psychicznymi. Jeden (jak na przykład ja) ma depresję i pogrąża się zupełnie w smutku. A ktoś inny ma manię, kiedy chce podbijać świat i nie ma dla niego żadnej przeszkody!)
Kiedy powiedziałam, że boję się, że mnie nie przyjmą, a nie mam już sił, to właśnie on „sprzedał mi dobrą radę”, abym kłamała, że się zabije i na bank mnie tu zostawią.
Niestety, ale nie musiałam kłamać, bo taka była prawda…
Wtedy byłam skupiona na sobie. Niewiele bodźców docierało do mnie z zewnątrz. Totalna pustka. Teraz kiedy wracam do tych wspomnień, czuję smutek. Ale dziękuję Bogu, za świadomość i możliwość doświadczenia tego wszystkiego. Dziękuję, że mogłam zobaczyć tych ludzi, którzy cierpią na choroby o podłożu psychicznym.
Będąc już prawie przed drzwiami, odwróciłam się jeszcze, aby na pożegnanie przytulić Justynę. Powiedziałam jej: "Dziękuję". Na tylko tyle było mnie stać…
Podeszłam do drzwi, a miły pan w pomarańczowym stroju ratownika medycznego, który eskortował mnie karetką z izby przyjęć, nacisnął przycisk dzwonka. Po chwili otworzyła nam pielęgniarka ubrana w typowy biały uniform. Nie pamiętam czy coś wtedy powiedziała. Zrobiłam krok. Ona zamknęła za mną drzwi na klucz, który schowała do kieszeni i wprowadziła mnie na ciemny, pogrążony we śnie oddział….
Ciąg dalszy --> "Szpital psychiatryczny oczami pacjenta" [3] - Przeszukanie
Poprzedni wpis --> "Szpital psychiatryczny oczami pacjenta" [1] Wszystkie wpisy --> "Szpital psychiatryczny oczami pacjenta"