"Szpital psychiatryczny oczami pacjenta" [1]
Do szpitala na oddział psychiatryczny trafiłam w połowie listopada 2018 roku. Spędziłam tam miesiąc. Dziękuję za to Bogu, bo pobyt tam uratował mi życie.
Kiedy było ze mną już coraz gorzej… Kiedy byłam już drugi tydzień na zwolnieniu lekarskim, a leki które wypisał lekarz rodzinny, a później psychiatra na SORze, nie pomagały… Kiedy nie miałam już sił jeść, a wyjście z domu graniczyło z cudem… Kiedy marzyłam tylko o tym, aby już nie cierpieć i myśli samobójcze były nie do zrealizowania tylko dlatego, że nie miałam nawet na to sił… Zaczęłam myśleć o „psychiatryku”… W mojej głowie stereotyp był jeden – to miejsce, gdzie trafiają „nienormalni” (wariaci)!
Jak ogromne mam szczęście, jak ogromna to łaska Boga, że kiedy rozmawiałam z rodziną, czy znajomymi i padało z mojej strony rozpaczliwe zdanie: „Jak tak dalej pójdzie to zwariuje i wyląduje w psychiatryku!”. Otrzymywałam w zamian pełne spokoju i miłości wypowiedzi: „A może właśnie tego potrzebujesz? Spokoju, odcięcia się? Tam lekarze się Tobą zaopiekują”.
To „wy” wtedy pomogliście mi przełamać strach przed stereotypowym podejściem, że w takim szpitalu to tylko kaftan bezpieczeństwa, białe ściany i drzwi bez klamek! To dzięki „wam”, było mi odrobinę łatwiej!
Dziś to ja chciałabym powiedzieć Tobie, że szpital psychiatryczny wygląda zupełnie inaczej niż ten obraz, który część z nas ma w głowie. Chciałabym opisać moje przeżycia z tego czasu. Nie jestem w stanie zawrzeć wszystkiego w jednym wpisie, dlatego zapraszam Cię na „małą podróż” razem ze mną „do psychiatryka”!
1. Jak trafiłam do szpitala – izba przyjęć.
Była środa 21 listopad 2018 rok, godzina 17:00. W tym właśnie momencie razem z przyjaciółką weszłyśmy na izbę przyjęć do szpitala. W plecaku, w mojej niebieskiej teczce z misiem, znajdowało się skierowaniem na oddział psychiatryczny, na którym widniało moje nazwisko. Byłam jakby nieobecna...
Miałam wrażenie, że to co się dzieje, dzieje się obok… że to nie dotyczy mnie.
Podeszłyśmy do okienka, gdzie pan wziął skierowanie oraz mój dowód osobisty i kazał czekać na swoją kolej. Ludzi nie było dużo…
Kiedy czekałyśmy… trochę przerażona, kilkukrotnie kierowałam do przyjaciółki to samo pytanie, chcąc mieć pewność, że wyobrażenia z mojej głowy są błędne, że moje obawy są bezpodstawne. Mówiłam do niej: „Ale jak mnie wezmą w kaftan, albo nie będą chcieli mnie wypuścić, to mnie stąd wyciągniesz, prawda?”. Uspokajała mnie wtedy, że nic takiego się nie wydarzy, że jestem tam z własnej woli i gdyby coś, to oczywiście mnie nie zostawi.
Bałam się, że zrobią ze mnie wariatkę. Bałam się, że wydarzy się jedna z tych nielicznych, ale jakże mrożąca krew w żyłam historia, kiedy to, kogoś trzymali w szpitalu na siłę. Może to tylko sceny z filmów. Opowieści, którymi „straszy się dzieci”.. ale interesując się trochę psychologią, wiedziałam, że ludzie mogą mieć na siebie ogromny wpływ. W swojej głowie więc układałam już scenariusz w którym ląduje „w wariatkowie” i z niego nie wracam.
Pomimo tych czarnych myśli, towarzyszył mi wciąż ogromny ból istnienia… I tylko szpital dawał mi nadzieję. Może niewielką, może przysłoniętą burzą strachu… ale jednak dawał nadzieję. Nadzieję, której nigdzie indziej w tamtej chwili nie widziałam.
Trzymało mnie tylko to, że może coś się zmieni… że ten koszmar depresji, braku równowagi i lęków, dzięki pobycie w szpitalu się skończy.
Ludzi w poczekalni nie było wielu... Ale jak się okazało, każdy kto przyjeżdżał z karetką wchodził bez kolejki… w taki sposób na izbie przyjęć spędziłam 5 godzin!
Ten czas oczekiwania był dla mnie … po prostu był… Nie dłużyło mi się. Byłam nieobecna. Nie miałam sił. I jakby trochę nie dowierzając co się dzieje, było mi wszystko jedno co zaraz się wydarzy.
Wiedziałam, że nie mam sił wracać do „świata”…. Nie mam ochoty żyć. A szpital, jest dla mnie ostatnią deską ratunku.
W końcu przyszedł moment, kiedy usiadłam na fotelu przed lekarzem, który miał „wydać wyrok” czy zostanę przyjęta. Usiadłam tam … (Była godzina 22! Ja nie jadłam ani nie spałam normalnie od kilkunastu dni. A do tego spędziłam w poczekalni 5h! – zdrowy człowiek byłby zmęczony! ) Pani doktor, jak na profesjonalistę przystało, zadała kilka pytań i… skierowała mnie na oddział. W tym momencie „przejęli mnie” już pielęgniarze, którzy karetką zawieźli w miejsce, w którym miałam spędzić najbliższą przyszłość.
Kiedy wchodziłam po schodkach do budynku, pamiętam tylko, że utkwił mi w głowie jeden obraz… W mroku zauważyłam niebieską tabliczkę, która wisiała na ścianie niedaleko drzwi wejściowych, a na niej napisane… ... duże białe „XIV”…!
Ciąg dalszy ---> "Szpital psychiatryczny oczami pacjenta" [2]
Wszystkie wpisy --> "Szpital psychiatryczny oczami pacjenta"